O tempora! O mores!

Spread the love

Jedna z moich koleżanek kilkakrotnie mi opowiadała o konflikcie z teściami. Jej teściowie to ludzie prości – bez wykształcenia nie tylko wyższego, ale nawet bez matury. Dla nich ona jest złą zoną, bo:
• za mało zajmuje się domem,
• zbyt wiele czasu poświęca na bzdury typu czytanie,
• za często chodzi o teatru czy kina,
• a przede wszystkim nie okazuje teściom szacunku, a wręcz pogardę, gdyż świadoma braków w ich edukacji używa przy nich zbyt wyszukanego słownictwa. Na przykład… „skosztować”.
Gdy ktoś popełnia mezalians, to jest to straszne dla obu stron, choć myślę, że znacznie straszniejsze dla tego, kto pochodzi z tej nazwijmy to umownie „lepszej” półki.
Niedoedukowany, jeśli wstydzi się spytać, może sam to, czego nie zrozumiał, sprawdzić. Dziś ma do dyspozycji Internet. Natomiast ktoś, kto jest wykształcony i co chwilę musi uważać, czy swoimi słowami komuś nie ubliża, męczy się strasznie. To męka podobna do tej, gdy próbuje  się tylko zwieraczami powstrzymać rozwolnienie. Jak powszechnie wiadomo jest to trudne, a w wielu przypadkach wręcz niemożliwe. I tak, jak przy ostrej biegunce popuścimy w majtki, tak i w tym przypadku raz na jakiś czas wymsknie się nam słowo, którego rozmówca nie zna. Im niższy poziom rozmówcy tym większej liczby słów nie zna i tym większa męka rozmawiającego. Wstyd się dziś przyznać, ale byłam kiedyś blisko z kimś takim i tylko ja wiem, jak się męczyłam. Człowiek twierdził, że między menstruacjami kobieta ma EWOLUCJĘ, a po urodzeniu dziecka rodzi nie łożysko, ale… JARZMO.
Piszę o tym, bo bardzo często, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym, przychodzi mi rozmawiać z prostymi ludźmi. Często z tak prostymi, że rozmowa z nimi jest prawdziwą męką. Trzęsę się jak w febrze, że powiem coś, co sprawi, że poczują się urażeni. Kiedyś nagrywałam jakiegoś pana. Potrzebowałam zanotować jego imię i nazwisko, więc wyjęłam notes i pióro i pytam:
– Pana godność?
Spojrzał na mnie spode łba i burknął:
– Niby że co?
W tym głosie była i złość i lęk. Pan podejrzewał, że go obrażam. Może sugeruję, że nie ma godności?
– Jak się pan nazywa – odparłam szybko czując o co może mu chodzić.
– Aaa! – rozpromienił się i podał nazwisko.
Wczoraj byłam w urzędzie dzielnicy zrobić sobie nowe prawo jazdy i nowy paszport. Zmieniony dowód odebrałam dzień wcześniej. Nagle okazało się, że zrobione u profesjonalnego fotografa zdjęcie, które do dowodu mi przyjęto, nie zostało zaakceptowane do prawa jazdy. Uznano, że jestem na nim za bardzo odchylona w bok. Wysłano mnie do punktu usługowego na terenie urzędu dzielnicy. Pan, który robi xero, robi też zdjęcia. Niestety nie tak ładne, jak ten profesjonalny fotograf. Zdjęcie pana z urzędu dzielnicy było niedoświetlone, zamazane itd. Pan nie miał pojęcia o fotografowaniu, ale… to jego zdjęcie zaakceptowali urzędnicy. Ja niestety nie zaakceptowałam. Pozostałe siedem odbitek wyrzuciłam. Tylko w prawie jazdy będę wyglądać jak debil. Jak wyglądała moja rozmowa z panem od xero i foto?
– Ile pan sobie życzy za tę przyjemność? – spytałam, a pan na to burknął:
– Ja sobie nic nie życzę! Ja mam tu cennik! I to nie jest żadna przyjemność!
Z dalszych słów wywnioskowałam, że pan nie odebrał formy grzecznościowej jako pytania, ale jako zarzut. Pan myślał, że podejrzewam go, ze cena za zdjęcie to jego widzimisię. Co najciekawsze, gdy przyszło do wykonywania usługi pan powiedział do mnie:
– Proszę pokazać zęby! Wyglądają jak prawdziwe.
Co pewnie miało być żartem.
Ilekroć na mojej drodze staje ktoś, kto nie zna różnych prostych słów, tylekroć przypominam sobie historię sprzed wielu lat, gdy tuż po maturze pracowałam w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Moją „koleżanką” z pokoju była nieżyjąca już pani Maria Kicińska, zwana przez nas pieszczotliwie „Kicią”. Pani Maria była od dawna na emeryturze, ale jeszcze pracowała, bo posiadała wiedzę na temat BUW’u, której brakowało wielu, nawet najbardziej wykształconym bibliotekoznawcom. Ale cóż… pani M aria pracowała w BUW jeszcze przed wojną, więc znała sekrety dawnych sygnatur i tym podobne historie.
W starym BUW’ie mogliśmy w czasie pracy wyjść na godzinę, by odetchnąć świeżym powietrzem – taki był przepis. Ze względu na warunki pracy wśród zakurzonych książek mieliśmy tez prawo do litra mleka i tym podobne ulgi. Pewnego dnia „Kicia” wyszła na spacer. Po powrocie wtoczyła się do pokoju kręcąc głową z dezaprobatą i powtarzając w kółko jedno zdanie:
– Co to się dzieje?! Co to się dzieje?!
Zaciekawione postanowiłyśmy wraz z resztą koleżanek wyciągnąć informację, co też się stało, że nasza „Kicia” jest tak wzburzona. „Kicia” cały czas kręcąc głową jakby z niedowierzaniem siadła za biurkiem i opowiedziała nam, że poszła do pobliskiego spożywczego po kakao. (To był 1986 rok i jeszcze obowiązywały kartki na mięso.) Gdy sprzedawczyni odparła, że kakao jest, wówczas „Kicia” spytała, czy jest wydajne:
– A co to znaczy wydajne? – spytała sprzedawczyni.
„Kicia” wytłumaczyła, że chodzi jej o to ile można zrobić filiżanek ze 100g, a wyjaśniwszy to westchnęła i powiedziała: „O tempora! O mores!”.
Na te słowa sprzedawczyni wrzasnęła na cały sklep:
– Kierowniku! Proszę tu przyjść! Klientka mnie obraża, bo nazywa tępą!
Te anegdotę opowiedziałam mojej skonfliktowanej z teściami koleżance. Westchnęła jak niegdyś „Kicia” w sklepie.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...